O tym, że wojna trwała już od 1939 roku wszyscy wiedzieli, najwięcej
ci, którzy mieli swoich ojców i braci na wojnie. Dla naszej wioski
zaczęła
się
około 20 stycznia 1945 roku, kiedy słyszeliśmy z oddali huk armat i
przelatujące samoloty. Te samoloty odwiedzały nas już wcześniej w 1944
roku, gdy alianci bombardowali nie daleko nas, w Kędzierzynie zakłady
chemiczne. Ale to było dla nas daleko. Teraz gdy huk armat się zbliżał i
pojawiali się pierwsi uciekinierzy to nastroje stawały się bardziej
minorowe. 21 stycznia pierwsze pociski artyleryjskie przelatywały już nad
nami, a 22 stycznia zaczęło się piekło. Folwark zaczął się palić z
21 na 22 stycznia 1945. Miałem wtedy prawie 8 lat, więc
coś zostało mi w pamięci z tego okresu, resztę dowiedziałem się potem od
wcześniej urodzonych. W pierwszych dniach walki, wielu mieszkańców nie
opuszczało swoich domów, kryli się
- gdzie kto mógł. Należy tu dodać, że oprócz stałych mieszkańców
Folwarku, w naszej miejscowości przebywali uciekinierzy z Nowej Wsi
Królewskiej ( Opole-Bolko), mając
nadzieję,
że u nas będzie
spokojnie - sowieckie wojsko zostanie zatrzymane na linii Odra ( tak
głosiła ówczesna propaganda). Ja, mając wtedy skończone 7 lat, w towarzystwie rodziny
przez 3 dni przebywałem w ogniu walki. Leżeliśmy na podłodze przy
ścianie pod oknem, aby nas nie trafiły kule wpadające
przez okno od strony wschodniej naszego starego domu. Sytuacja
zmieniała się
jak w kalejdoskopie. W tym czasie cztery razy - na przemian -
„odwiedzili” nas sowieci, szukając
„Germańców”, potem wojska niemieckie, szukając
„Iwana”. Były sytuacje, jak opowiadali mieszkańcy, Iwan
wychodził z mieszkania , a w drzwiach spotykał Germańca
, który akurat wchodził. Do opuszczenia domu zmusiła nas
konieczność, do sąsiedniego
pomieszczenia wpadł pocisk artyleryjski ( na nasze szczęście nie wybuchnął
) rozwali tylko dach sufit i ścianę do pomieszczenia, w którym przebywaliśmy. Główną
przyczyną
naszej ucieczki były jednak czwarte „odwiedziny” Iwana, który
zrobił mojej mamie jednoznaczną
propozycję,
zmiana frontu - okrzyki wojska niemieckiego „hurej”, zmusiły
Iwana do ucieczki i to ją
uratowało. Wykorzystując
sytuację,
że wojska sowieckie zostały wyparte na wschód naszej wioski,
zabraliśmy to co można było i w głębokim
śniegu uciekaliśmy w kierunku Górek.
Najpierw nie można było otworzyć naszej furtki na drogę, bo była
zatarasowana przez poległego Iwana. Po drodze na ulicy Lipowej,
widziałem wielu zabitych żołnierzy ( szczątki jednego - ten obraz najbardziej utkwił w
mojej pamięci
-wisiały na płocie między
domami ( Buhl - Bieniek). Po drodze od szosy na górkę
- w kierunku Górek- moja ciocia (Cecylia - obecnie mieszka w Stade)
pchała , ciągnęła
wózek z dzieckiem ( moim kuzynem, Manfredem - obecnie mieszka w
Bielefeld) - kulka przeszyła wózek, jemu nic się nie stało. Ciocia zostawiła wózek na drodze a
jego zabrała na ręce
i uciekaliśmy dalej . Kule przestały świstać dopiero jak byliśmy
daleko na górce. Do Górek doszliśmy z niewielką ilością
rzeczy, które zabraliśmy. W Górkach dołączyła do nas jeszcze siostra
mojego ojca, Gertruda, z trojgiem dzieci i pomaszerowaliśmy w kierunku
Komprachcic. Nie pamiętam jak, ale dotarliśmy do Niemodlina, gdzie
załadowano nas do wagonów towarowych skąd ruszyliśmy na zachód, nie
znaliśmy jednak celu. I tak zaczęła się
nasza tułaczka, która obfitowała jeszcze przez dwa miesiące
w wiele dramatycznych sytuacji, naloty amerykańskich samolotów. Kilkakrotnie musieliśmy się
chować do bunkrów.
Rozłąka.
W Legnicy na dworcu - ciocia Cilka, ciocia Gertruda, Berta Kansy ,
idąc
po prowiant do punktu Czerwonego Krzyża zostały na peronie, bo nasz
pociąg
nagle ruszył. Moja mama miała teraz dodatkowo sześcioro dzieci do
wykarmienia, a Pani Schnapkowa - swoje 2+3 od B. Kansy. Matki odnalazły się
dopiero za rok.
Drezno. Przypadek sprawił, że znany nalot na miasto oglądaliśmy
przez drzwi naszego wagonu towarowego, stojącego
w szczerym polu przed miastem. Naszego pociągu
nie wpuścili ponieważ dworzec był przepełniony. Drezno, w
czasie tego nalotu zginęło
100 000 osób cywilnych, przeważnie takich jak my.
Nasz tułaczka skończyła się
na początku marca w Bawarii - Griesbach -blisko granicy czeskiej. Tu w
kwietniu znowu zaczęła się dla nas wojna. Tym razem od zachodu atakowali
alianci - Amerykanie. Tam front trwał 2 tygodnie. Wojska nie było.
Niemieckie już rozproszone, amerykanie zajęli miasto Tischenreut (12 km)
odległe od Griesbach, skąd z dokładnością zegarka, co pół godziny
nadleciał jeden pocisk artyleryjski i trafiał na oślep. Całe dwa tygodnie.
Szkody były umiarkowane. Jeden z ostatnich pocisków trafił w nasza
plebanię, gdzie byliśmy zakwaterowani w salce katechetycznej, moja mama
przekonała wtedy ks. proboszcz, aby z białą flagą delegacja mieszkańców
przeszła w kierunku wojsk alianckich i powiedziała, że tu już niema
żadnego niemieckiego wojska. I tak się stało. Kilka godzin później
nadjechały amerykańskie czołgi, a my staliśmy na poboczach drogi. To był
dla nas koniec II Wojny Światowej. Ale nie koniec jej skutków.
Wojska te zatrzymały się w Griesbach ( przy granicy) i przez cały czas, do
końca roku 1945 przebywali z nami. Poznałem wtedy smak białego chleba i
czekolady a dziadek Józef miał pod dostatkiem tytoniu ( zbieraliśmy dla
niego pety po amerykanach). Wtedy też musiałem jeść dużo grzybów i jagody
zbierać, bo byliśmy głodni. Podobny los
przechodzili wszyscy mieszkańcy naszej wioski. Do domu wróciliśmy dopiero
w w lipcu 1946 roku. Wracaliśmy pociągiem towarowym UNRA przez
Czechosłowację. Granicę przekraczaliśmy w Czechowicach, skąd zachowała się
oryginalna przepustka przekroczenia granicy. Przepustka ta stanowiła
jednocześnie dokument tożsamości, na jej podstawie zameldowaliśmy się w
gminie Kupy, bo musieliśmy się zakwaterować u babci Krystyny w Brynicy.
Nasz dom był zajęty przez sąsiadów ( Keslerów) ich dom był spalony a potem
dziadek Józef naprawiał dach i łatał dziury po pociskach artyleryjskich. W
Brynicy byliśmy przez zimę do następnego roku. Wiosną `47 wróciliśmy
dopiero do Folwarku. Teraz zaczęliśmy odczuwać zmianę obywatelstwa, przede
wszystkim my dzieci szkolne. Do szkoły trzeba było się zapisać ale
rozmawiać między sobą umieliśmy tylko po niemiecku. Po czasie od rodziców,
nauczyliśmy się mowy śląskiej. Ale ani jedna ani druga przez
Polaków nie była mile widziana.
Wojna, na odcinku Oppeln - Opole, Vorwerk- Folwark, Oderfelde - Chrzowice,
Gotesdorf - Boguszyce i dalej na południe w kierunku Ratibor-Racibórz ,
trwała bez przerwy 8 tygodni, o czym dowiadywaliśmy się już w Griesbach.
Ginęli
żołnierze obu armii. Wojska niemieckie woziły swoich zabitych na
cmentarz do Schónkirch - Chrząszczyc
i Neudorf - Nowej Wsi. Ciała żołnierzy sowieckich pozostawały przez
cały okres walki nie pochowane. Dopiero po zakończeniu
walk, czyli po 16 marca 1945, kiedy ruszyła "Wielka Ofensywa" zorganizowano zbiórkę
zwłok. Na ul. Wiejskiej w rowie na odcinku 100m leżało 30 trupów
przez około 56 dni. W naszej wiosce zorganizowano cmentarz gdzie
pochowano około 500 żołnierzy sowieckich, których ekshumowano - po
kilku latach - na cmentarz centralny do Kędzierzyna.
Po przeciwnej stronie cmentarza sowieckiego był usytuowany cmentarz
dla poległych żołnierzy niemieckich, których wcześniej nie udało się
pochować na cmentarzu parafialnym - ekshumowano ich w latach
późniejszych do Chrząszczyc.
|